16:41

Diagnoza: odporna na jakiekolwiek pocieszenia [18.10.2016]



Post pojawia się dzisiaj, ponieważ wczoraj nie byłam absolutnie niezdolna do czegokolwiek. Przeczytacie o tym za chwilę. 


Raz na jakiś czas pojawia się u mnie pewien stan, którego nie potrafię wyjaśnić do końca. Jest to dzień, kiedy nie jestem w stanie poradzić sobie z najmniejszymi nawet sytuacjami 'sru'. Kiedy wszystko skumulowane z ostatnich dni, tygodni, a nawet miesięcy wychodzi w ciągu tego jednego popołudnia czy wieczoru. 
Sytuacjami sru są tzw. sytuacje, które następują nagle i które wywołują w nas silne negatywne emocje. Zazwyczaj drobne zdarzenia są tłumione przez mózg zanim uświadomimy sobie, że poczuliśmy się tak i tak. Chodzi tu o smutek, złość czy przygnębienie. 

Dzień, jakim był 18 października, był moim dniem (nazwałam go dzisiaj dniem gówna, ale potrzebna mi tutaj bardziej dyplomatyczna nazwa) kanionu. Delikatnie mówiąc... Wszystkie sytuacje z tego dnia, w których poczułam się gorsza, beznadziejna i nic nieznacząca (no dosłownie jak kupa... stąd ta pierwotna nazwa dnia) skumulowały się i nie byłam w stanie ich powstrzymać. Przepłakałam jakieś półtorej godziny, zanim się do końca uspokoiłam. Zakopana pod kołdrą i kocem nie byłam zdolna do czegokolwiek. Chciałam zniknąć. Zupełnie nie liczyło się dla mnie to, że na drugi dzień mam kartkówkę z chemii dość ważną i bez możliwości poprawy. Oczy mnie piekły, a głos w słuchawce słyszał non stop pociąganie nosem albo ciche chlipanie. Naprawdę jestem wdzięczna ludziom, którzy próbowali mnie przywrócić do normalnego stanu. Jestem wdzięczna pewnej osobie, która mnie skłoniła do tego, żeby z nią rozmawiać, chociaż tak naprawdę nie było przecież o czym - ja chciałam po prostu zniknąć. Poświęcone mi trzy godziny życia na słuchanie mnie i próby pocieszania są dla mnie ważne. Kurde! To zbyt pochlebne słówko. Nie wiem, jak określić to, czym one dla mnie są. Czuję się wdzięczna, że ktoś poświecił mi je i że dzięki nim mogłam pomyśleć, że ktoś się mną interesuje. Chociaż przez tamtą chwilę. 

Pod koniec dnia czułam się już trochę lżejsza na duchu. Czułam się lepiej. I w sumie nie żałuję tamtego popołudnia, ponieważ wszystkie skrywane, chowane, skrzętnie upychane w głowie i serduszku emocje wyszły na światło dzienne, wypuściłam je i i ja odzyskałam na jakiś czas wolność i jasność, i one. Nie jestem pewna, na jak długo zyskałam spokój, ale jak na razie cieszę się z nim i nie chcę pozwolić, aby jesienne stany depresyjne zdarzały się u mnie zbyt często. Mimo że mam do nich skłonności, postaram się szczególnie w tym okresie do nich nie dopuszczać.

Wczorajszy dzień skłonił mnie do postawienia diagnozy, którą możecie przeczytać w tytule posta. Są dni, kiedy nikt nie jest w stanie mnie pocieszyć. Potrzebuję wtedy albo czasu na wegetowanie w postaci burritto, albo fizycznej obecności, przytulenia i bycia przy mnie, ze mną i dla mnie. Brzmi egoistycznie, ale myślę, że to zdrowy egoizm. Raz na jakiś czas mogę chcieć mieć kogoś na wyłączność. Chcę się poczuć choć przez chwilę najważniejsza. Chwilę, dobrze? To chyba niewiele. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Archiwum , Blogger