Jeśli regularnie śledzicie wpisy, to wiecie, że rozpoczęłam w tym roku studia i przeprowadziłam się do większego miasta. Miasta kilkakrotnie większego od mojej rodzinnej miejscowości. Nie jest to Warszawa, Kraków albo Wrocław, ale wciąż jedno z największych w Polsce. Moje pierwsze odczucia były takie, że nie poradzę sobie. Nie ogarnę tak dużego miejsca. Nie poradzę sobie z komunikacją miejską. Nie trafię do sklepów ani na uczelnię. Po prostu zostanę tutaj sama jak palec i nie będę w stanie niczego zlokalizować. To był po prostu ogromny kryzys. Kryzys Pierwszego Dnia - tak go nazwijmy.
Przeprowadziłam się tutaj w sobotę. Tego samego dnia, kiedy zdążyłam już wypłakać chyba wszystkie łzy, wpaść w panikę i stracić chęci do wszystkiego, wyszłam na zewnątrz. Chciałam jednak rozejrzeć się też w okolicy, przewietrzyć głowę i przestać myśleć o domu. Supermarket oddalony ode mnie ok. 20 minut drogi okazał się być celem dopiero później, kiedy przypomniałam sobie, że nie mam w akademiku ani pieczywa, ani masła, mlekiem też bym nie pogardziła. Szłam do niego 40 minut... A wracałam ponad godzinę... Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam działanie GoogleMaps. XD
Kilka następnych dni i tygodni pokazało mi i pozwoliło poznać nową wersję mnie. Bardziej zaradną, zorientowaną i samodzielną. Spacery po nowym, większym mieście uświadomiły mi, że tak naprawdę na tutejszych ulicach nie ma znaczenia, skąd jestem, jak się ubieram czy nawet co studiuję. Ludzie mijają się nawzajem, zapatrzeni przed siebie albo w telefony. Mało kiedy udaje się złapać z nimi kontakt wzrokowy. Mam wrażenie, że wszyscy gdzieś p ę d z ą. Wchodzą na przejścia na czerwonym świetle. Ich krok jest tak szybki, że prawie biegną. Nie mają nawet jak chwycić ulotki, którą ktoś wysuwa do nich w dłoni. Dlatego najbardziej lubię wracać z uczelni przed południem, kiedy na ulicach nie ma jeszcze tak wiele osób, a te które są wydają się jakby pędzić mniej.
Miesiąc w mieście większym od mojego rodzinnego pięć razy sprawił, że jeszcze bardziej uświadomiłam sobie swoją małomiasteczkowość. Żyję ideami. Uwielbiam długie poranki, kiedy bez pośpiechu mogę wypić czarną herbatę i zjeść spokojnie owsiankę, czytając przy tym rozpoczętą książkę. Kiedy mogę leżeć dłużej w łóżku i obserwować grę światła na ścianach (teraz to już naprawdę rzadkość, ale w październiku wielokrotnie się zdarzało). Tutaj jakby nie ma na to miejsca.
Po powrocie do domu doceniłam ciszę i spokój mojego osiedla. To, że znam każdą uliczkę, że liście nie są sprzątane na bieżąco i dzięki temu jesień rzeczywiście można poczuć w powietrzu, oprócz tego zimnego wiatru, który wkrada się w zakamarki ubrań. I choć wielokrotnie zazdrościłam, czasami nadal to robię, ludziom tego, że urodzili się i wychowali się w tym mieście, że mają lepszy dostęp do wszystkiego - kultury, sztuki, rekreacji - to za nic nie oddałabym swojej małomiasteczkowości na rzecz życia tutaj. Doceniłam ją dopiero, kiedy przyjechałam do większego miasta, kiedy zaczęło brakować mi moich bloków, wszystkiego w pobliżu i tego, że tak naprawdę, jeśli bardzo chcesz, jesteś w stanie poruszać się po mojej miejscowości bez samochodu, na pewno zajmie Ci to więcej czasu, ale jest możliwe.
Ale mimo tego pośpiechu i tęsknoty za rodzinną miejscowością podoba mi się tutaj. Cieszę się, że akurat do tego miasta trafiłam. W jeszcze większym czułabym się zwyczajnie źle. Próbuję oswoić się i zaaklimatyzować, i chyba jestem na dobrej drodze do tego. Mój pokój w akademiku staje się coraz bardziej przytulny i coraz bardziej się do niego przyzwyczajam, ale też przywiązuję. Nadal bardzo tęsknię za domem. Brakuje mi ciepłej atmosfery rodzinnej miejscowości i domu. Brakuje mi mojego pokoju, w którym mieszkałam 18 lat. Brakuje mi domowego jedzenia!!! Nocnych rozmów z bratem. Wspólnych niedzielnych obiadów. Ciężko jest nagle po tylu latach mieszkania z rodziną odłączyć się i zacząć życie na własną rękę, ale nie mam innego wyjścia. Tak już jest w tej dorosłości. I czas najwyższy się do tego przyzwyczaić.
__________________________________________________
ściskam!
Ana
PS
Dla ścisłości #1: to są moje doświadczenia.
Dla ścisłości #2: moje rodzinne miasto ma ok. 65 tys. mieszkańców, moje miasto studenckie - ponad 340 tys.