22:43

zaopiekowanie i o się dbanie

zaopiekowanie i o się dbanie

        
        

Przez całe swoje dwudziestodwuletnie życie sądziłam, że to ktoś powinien się mną zaopiekować, żebym czuła się zaopiekowana. Na początku oczekiwałam tego od swoich rodziców. Ale od nich tego poczucia nie dostałam. Zaczęłam oczekiwać zaopiekowania od chłopaków, z którymi się spotykałam, ale i oni często zostawiali mnie samej sobie bez niego. Jednocześnie, mając w głowie wiele wyromantyzowanych scen z filmów, myślałam, że sami domyślą się, czego potrzebuję, i zapewnią to. 

       Czekając, aż ktoś się o mnie zatroszczy, spędziłam mnóstwo czasu smutna i rozczarowana. Wypełniona bólem niemalże po brzegi. Długo zajęło mi zrozumienie, że jedyną osobą, która musi zatroszczyć się o mnie i wie jak to zrobić, jestem ja sama. Po wielu przykrych sytuacjach, w których potrzebowałam tego zaopiekowania się, a go nie dostałam, uświadomiłam sobie, że to zależy ode mnie, przede wszystkim.

        Przez rok mieszkania z jedną z najbliższych mi osób to na nią przenosiłam ciężar troszczenia się o mnie. Często nawet nie mówiąc wprost, czego potrzebuję, oczekiwałam, że to dostanę, bo przecież dobrze mnie zna. I dostawałam albo i nie. Ale po tym czasie, kiedy się wyprowadziłam i zostałam sama, nie było już komu się mną zaopiekować. Paraliżowała mnie ta samotność i przerażała. 

        Boleśnie sobie wtedy uświadomiłam, że nie umiem tego robić w stosunku do siebie. Że dobrze wychodzi mi dbanie o innych, ale nie potrafię zadbać o mnie. Że odkąd powierzyłam opiekę nad sobą innym osobom, przestałam sama się o siebie troszczyć i teraz nie wiem, jak to zrobić, żeby czuć się dobrze. 

        Ostatnie pół roku mieszkania samej, bez bliskich osób na wyciągnięcie ręki, i terapia (która trwa co prawda już od niemalże roku) pozwoliło mi nauczyć się tego. Wiem, co dla mnie dobre. Potrafię coraz pewniej mówić o tym, czego potrzebuję. Potrafię powiedzieć, że mnie coś zabolało. Potrafię zawalczyć o siebie. Potrafię odpuścić, kiedy czuję, że nie dam już rady. Przestałam przesuwać granice, kiedy ktoś źle mnie traktował, i przymykać na to oko, a raczej zamykać oczy i udawać, że nie ma sprawy. Dbam o swoje ciało, co do tej pory bardzo mi nie wychodziło. Dbam o to, żeby ograniczać bodźce czy relacje, które czuję, że źle na mnie wpływają. I jestem, cholera, bardzo dumna z tego. To wszystko (i pewnie jeszcze więcej, tylko zapomniałam o czymś wspomnieć) daje mi poczucie zaopiekowania. Kojące poczucie, że cokolwiek się nie stanie, ktoś będzie obok mnie. I będę to J A. 
   
        

02:20

Nie poznaję siebie

Nie poznaję siebie

Wstęp Każdego dnia od poniedziałku kładłam się spać z myślą, że na drugi dzień będę produktywna i zrobię mnóstwo rzeczy: na uczelnię, poczytam, obejrzę jakiś film albo serial. Tymczasem mam problem ze snem. Nie spałam długo do 2-3 w nocy i wstawałam późno, a teraz kładę się wcześniej, ale wstaję jeszcze później. Robię tylko to, co konieczne - zadania, którym kończy się termin oddania. Ciągle chce mi się płakać, a od kilku dni nie mam apetytu. Nie mam siły nic robić, a dzisiaj po 15-minutowym spacerze z psem byłam tak zmęczona, ze chciałam iść spać.
Nie robię nic. Nie chce mi się nawet czytać ani niczego oglądać. I mam wyrzuty sumienia, że tego czasu nie wykorzystuje nawet na robienie czegoś przyjemnego. Kładę się spać i postanawiam sobie, że następny dzień będzie inny, ale nie jest...
Minął tydzień.

Trudno się przyznać przed samą sobą, a co dopiero przed innymi, że człowiek się zaniedbuje. Że nie ma sił na prysznic, umycie zębów, nie wspominając już o toniku i kremie na twarz. Golenie włosów na ciele czy regulacja brwi wydaje się być już naprawdę wyczynem. Noszenie kilka dni tych samych ubrań?Problem stanowi jedynie wtedy, kiedy nie pamiętasz, kiedy ostatnio to ubranie, które masz na sobie, widziało bęben pralki od środka. Brzmi niechlujnie i odpychająco.

Ból we wszystkich mięśniach jakbyś kończyła przebywać grypę. Napięte mięśnie na karku, całe plecy i nogi. Chcesz zrobić jakiś trening, bo dręczy Cię, że przez czas kwarantanny prawie się nie ruszasz. Ostatecznie męczy Cię już samo oglądanie tych spoconych i zziajanych ludzi, więc odpuszczasz.

Masz problem z jedzeniem. Nie masz ochoty na nic, nawet słodycze nie mają już dla Ciebie przyjemnego smaku. Masz wrażenie, że wszystko rośnie Ci w buzi. Nie chcesz jeść. Gdyby nie obiady gotowane przez mamę czy babcię pewnie nie jadłabyś nic po południu. Zapominasz o posiłkach i prawie nie odczuwasz głodu.

Nie możesz patrzeć na siebie w odbiciu lustra. Nie podoba Ci się to, co widzisz. Odwracasz wzrok od odbicia, kiedy myjesz zęby. Nie możesz nawet dokładnie skomentować, wobec czego masz zarzut. Ty się brzydzisz całą sobą. Wszędzie za dużo. Tu coś, tam coś nie tak. Starasz się z całych sił nie drapać go, nie krzywdzić. Wychodzi! Oby jak najdłużej...

Czekają na Ciebie zadania do oddania podczas zdalnego studiowania. Aby je wykonać musisz przeczytać literaturę, ale jak tylko otwierasz plik pdf i zaczynasz czytać, w głowie pojawia się milion myśli, a ty nie potrafisz nawet śledzić tekstu, bo mylisz wersy - nie wiesz, który już czytałaś, a który nie. Udało Ci się przeczytać jeden akapit, chcesz powiedzieć "dobrze mi idzie", a potem uświadamiasz sobie, że nawet nie wiesz, o czym on był.

Ten czas, kiedy się nie uczysz - nie wykorzystujesz go na robienie czegoś przyjemnego, czegoś co przyniesie Ci radość. Nie chcesz ani czytać, ani oglądać żadnego serialu. Trwonisz coś bardzo cennego!!!

Myślisz o sobie "co za parszywy leń, matko, znowu nic ci się nie chce, weź się w garść". Postanawiasz na drugi dzień wstać wcześniej, zrobić zadania na uczelnię przez pierwszą część dnia, a po południu skończyć książkę. Ale kolejnego dnia rano spędzasz półtorej godziny w łóżku, nie potrafiąc się z niego zwlec. Zjadasz śniadanie, choć 75% tego posiłku stanowi herbata. Zmuszasz się do porannej higieny. Ścielisz łóżko, ale kładziesz się na nim, bo te aktywności już Cię zmęczyły. Już 13? Dobra, poczekasz jeszcze chwilę i zaraz weźmiesz się do pracy, do końca dnia jeszcze dużo czasu. Ale nie bierzesz się, a na zegarze wybija 18. Wypominasz sobie znowu, że nic nie zrobiłaś, że jesteś leniem, a dzień minął. Rozmawiasz z przyjaciółmi i chłopakiem, widzisz, że tak dużo zrobili w tym czasie, który ty przeleżałaś i jest Ci jeszcze gorzej. "Jesteś leniem. Ci się po prostu nie chce. Użalasz się nad sobą" - słyszysz we własnej głowie. "Przestań! Ja nie mam siły, po prostu nie mam siły" - odpowiadasz sobie samej i zaczynasz płakać.

Do łez doprowadza Cię wszystko. To, że mama nie usłyszała Twojej prośby o zrobienie herbaty, więc jej nie zrobiła. To, że chłopak odpisał w jakiś sposób, który zabrzmiał dla Ciebie niegrzecznie. Równie często coś Cię denerwuje. Wkurza Cię, że ktoś nie wyjął z lodówki pustego talerzyka po cieście. Że pies pociągnął mocniej smycz, kiedy musiał przestraszyć gołębia, jak to ma w zwyczaju. Że nie masz chwili ciszy w domu. Że babcia czegoś nie dosłyszała, więc musisz powtórzyć. Wybuchasz na przemian płaczem i krzykiem.

Nie poznajesz siebie. "Co się ze mną dzieje? Co się ze mną dzieje?".



14:19

ogłoszenie! poszukiwana motywacja do życia

ogłoszenie! poszukiwana motywacja do życia

Hej!
Witanie się z Wami po tak długiej przerwie jest dla mnie dziwne. W końcu od ostatniego posta minęło prawie 2 miesiące. I choć do głowy przychodziło mi kilka pomysłów, nigdy nie były one odpowiednie, żeby rozpisać się o nich tutaj lub nie byłam gotowa, żeby poruszyć ich temat. Ale wracając dzisiaj z uczelni, myślałam o czymś, o czym będzie dzisiejszy post. O tym, że zgubiłam gdzieś moją motywację do życia, do robienia czegokolwiek.


To zdumiewające, że jeszcze w sierpniu, na początku września chciałam już wracać na uczelnię, robić notatki, robić sobie obiady itd. I chęci te zniknęły prawdopodobnie w momencie, kiedy przeprowadzka zaczęła majaczyć na horyzoncie i boleśnie przypominać, że niedługo przyjdzie czas opuścić bezpieczną norę w domu z ciepłym obiadem, że Ana, trzeba by było już się pakować, że czas wrócić do samodzielności.

Nie pamiętam, kiedy zaczęłam myśleć, że to wszystko nie ma sensu i że jestem tak bardzo zmęczona (ale czym tak naprawdę? nie wiem...), że jedyną opcją jest dla mnie spanie. Bo nie mam sił, bo mi się nie chce. I jestem przekonana, moi drodzy, że nie jest to kwestia lenistwa, bo jestem osobą niesamowicie pracowitą i multizadaniową, zawsze mam coś do robienia. W gimnazjum pani z matematyki nazywała mnie pracowitą mróweczką, więc nie wiem, kiedy zaszła ta zmiana i dlaczego akurat teraz opadłam z sił.

Ostatni tydzień przechorowałam, leżąc w łóżku. I dzisiaj jeszcze bardziej nie chciało mi się wstawać rano na zajęcia, ale wstałam. Bardziej z przymusu niż chęci oczywiście. Ale właśnie wracając z uczelni, uświadomiłam sobie, że ja po prostu straciłam motywację, że całkiem prawdopodobne, że się wypaliłam. Smutne jest to, że już po roku studiowania, kiedy przede mną jeszcze cztery lata. Nie widzę sensu i naprawdę nie chce mi się chodzić na zajęcia, ŻADNE. Tak, jak w tamtym roku byłam tym wszystkim podjarana, czytałam materiały na bieżąco, notowałam i lubiłam swoje studia. Tak w tym jest mi naprawdę źle z tym wszystkim i powinnościami, które na mnie ciążą. Faktu wcale nie polepszają metodologia i statystyka, czyli dwa cholernie trudne przedmioty, które są dla mnie czarną magią na równi z fizyką kwantową... I myślałam sobie jeszcze, że chciałabym znowu być tą dziewczyną zorganizowaną, pilną i sumienną, a nie taką, która ma wszystko w nosie i jest wypalona. Mam wrażenie, że to, co teraz robię, czyli chodzenie na zajęcia, czytanie materiałów czy robienie notatek, a nawet czynności dnia codziennego są wykonywane przeze mnie mechanicznie. Robię to, bo muszę. Bo będę miała zaległości, bo będę głodna, bo nie będzie miała, na czym jeść, jeśli nie pozmywam. Wszystko to robię jakby w transie, nie chcąc i tracąc przy tym siły.
  Przez najbliższy tydzień spróbuję wrócić do stanu sprzed roku, ale jak to wszystko wyjdzie, nie wiem. Ufam, że odnajdę motywację przynajmniej do studiowania. Że docenię jesień, a nie będę zrzucać winę na nią. O motywację do życia będę martwić się w drugiej kolejności.

Mam nadzieję, że październik u was zaczął się lepiej. Trzymajcie się ciepło!
Do kolejnego wpisu!

21:45

tak zdarza się (jedynie czy też?) w filmach

tak zdarza się (jedynie czy też?) w filmach

Dorastając, mamy w głowie obraz tego, jakiego chcemy mieć partnera i jak chcemy, żeby wyglądała relacja z nim. Obraz wykreowany na podstawie filmów czy książek. Chcemy księcia, który będzie przynosił nam śniadanie do łóżka. Dla nas poświęci swój tytuł i rodzinę. Będzie całował nas w skroń, dawał swoją za dużą bluzę i mówił, że jesteśmy piękne.  Kiedy się przed nim otworzymy, uszanuje to, a kiedy zrzucimy ubranie, odkrywając wszystkie kompleksy, będzie patrzył z miłością w oczach i powie, że jesteśmy idealne (choć tak przecież nie jest). Chcemy pocałunków w deszczu, czułości, zrozumienia, spacerów o zachodzie słońca i bukietów z polnych kwiatów. Droczenia się w uroczy sposób. Całusów, które mają zatrzymać nasz słowotok. Randek w wyjątkowych miejscach. Pikników. Balów z naszym chłopakiem/facetem, na których będziemy wyglądać jak księżniczki, a on podjedzie po nas jakimś wypasionym autem i będzie patrzył z zachwytem. Bo potrzebujemy tych zachwytów. Nie chcemy żadnych kłótni. Oczekujemy, że na wiadomość o naszej miesiączce, on kilkanaście minut później zjawi się z lodami, ciastkami, podpaskami w drzwiach, zrobi nam kakao i napełni termofor ciepłą wodą. Chcemy, żeby byli świadomi swoich błędów i przepraszali bez upominania się przez nas o to. Wierzymy, że uda nam się bad boya sprowadzić na dobrą drogę, że uda nam się go "naprawić". Chcemy, żeby nas rozśmieszali. Żeby tulili i byli wobec nas opiekuńczy. Tak byłoby przecież  perfekcyjnie.

19:57

to się po prostu czuje

to się po prostu czuje

No słuchajcie, mam problem. Problem z systematycznością, kochani. Nie umiem w dotrzymywanie terminów, nie umiem w dotrzymywanie swoich postanowień i obietnic (tych dawanych tutaj). Ale dzisiejszy wpis nie o tym. 
Słowem wstępu chciałam jedynie zaznaczyć, że do tej pory traktowałam to miejsce trochę jako swój "pamiętnik", więc przyszła też pora na wpis dla mnie bardzo ważny, a który zaczęłam pisać bardzo spontanicznie z potrzeby serca i postanowiłam się z Wami nim podzielić. A pogadamy sobie dzisiaj o związkach. 

Każdy z moich związków był inny. I tak trochę żartobliwie i żeby nie używać imion tych chłopaków, nadałam im pseudonimy. Rozpocznijmy więc te trzy historie z biura matrymonialnego. 

Pan Manipulator

Jako pierwszego przedstawiam wam Pana Manipulatora. Był to związek bardzo intensywny (jeśli można tak nazwać związek 16-latków). Codzienne kilkugodzinne, kilkukilometrowe spacery. Długie rozmowy i wrażenie, jakbyśmy znali się od lat. Szybko się rozpoczął i równie szybko skończył. Byłam totalnie zaślepiona. Zrozumcie, pierwszy chłopak, wszystko takie nowe, ekscytujące. Towarzyszyła mi w tym związku zazdrość i poczucie, że wszystko może okazać się jakimś żartem, zakładem. Myślałam, że to niemożliwe, żeby TAKI chłopak się mną zainteresował, bo wiecie, to taki typ przystojniaczka, który ma spore powodzenie u dziewczyn. Ale ta relacja mimo wszystko pozwoliła mi uwierzyć w siebie i w to, że ktoś może mnie pokochać. Ja naprawdę się w nim zakochałam i mocno przeżyłam nasze rozstanie. Odkochiwałam się półtora roku. Sporo dojrzałam przez ten związek. Ale dlaczego Manipulator? Niestety dopiero z perspektywy czasu zobaczyłam, jak bardzo byłam naiwna i jak ten gościu mną sterował! Wina zawsze leżała po mojej stronie, dostawałam wiadomości, które miały na celu wzbudzenie mojej zazdrości, często płakałam i naprawdę nie czułam się pewnie, wierzyłam, że się zmieni, a jeśli coś szło nie tak, usprawiedliwiałam go jego sytuacją rodzinną. Ale go kochałam i mam też miłe wspomnienia z nim, w końcu to ten pierwszy chłopak...

Pan Granice są po to, żeby je łamać
Kolejny związek był wynikiem, myślę, że okoliczności. Znaliśmy się od podstawówki. Zaprosiłam go na studniówkę i po tym spotkaniu zaczęliśmy widywać się częściej, bo gadało nam się naprawdę dobrze. Wspólne oglądanie filmów w piątek wieczorem. Moja osiemnastkowa impreza. Wiedziałam, że podkochiwał się we mnie od lat. Sądziłam (naiwnie zresztą), że w związku z tym będę traktowana z szacunkiem i wyrozumiałością. Byliśmy ze sobą krótko, ale sporo było spięć i nieporozumień. Nie czułam oparcia. Nie akceptował moich pasji i nie rozumiał, że w klasie maturalnej muszę przygotowywać się do matury. Z perspektywy czasu myślę, że po prostu potrzebowałam bliskości i wtedy pojawił się on. Nie byłam pewna, czy go kocham, a przecież wiedziałam, że TO SIĘ WIE, tak prostu. Kolejne miesiące mijały, a ja wciąż miałam wątpliwości, aż w końcu uświadomiłam sobie, że to nie ma sensu. Błędnie interpretowałam zauroczenie i sympatię z miłością. Ale przynajmniej nauczyłam się wyraźnie stawiać facetom granice i obiecałam sobie żadnych więcej macanek bez mojej zgody. 

Przyjaciel i partner w jednym 
No i trzeci. Poznałam Go pół roku po rozstaniu z pierwszym chłopakiem. Wtedy też próbowałam zejść się z Panem Manipulatorem po raz drugi. Dałam mu kolejną szansę. Uwierzyłam, że naprawdę żałuje rozstania i chce wszystko naprawić. Nadal go kochałam, więc jasne, że tego chciałam. A potem  pojechałam na Mazury i poznałam Jego, z drugiego końca Polski. To ciekawe. Bo wcale nie na Mazurach, a przez Internet. I tutaj chcę Wam wkleić, jak On to pamięta: 






















(To nawiązanie do zupy pomidorowej odnosi się do Jego pierwszej wiadomości. Miałam wtedy na zdjęciu w tle na FB napis na ścianie "Nie jestem zupą pomidorową, żeby mnie wszyscy lubili", a jego wiadomość brzmiała "Może nie jesteś zupą pomidorową, ale ja już cię lubię") Tak więc był to zupełny przepadek. Jak wróciłam z Mazur, to wszystko posypało się z Panem Manipulatorem i to był definitywny koniec. Zostałam wtedy poniżona i zostawiona bez słowa wyjaśnienia, eh, nieważne. Wracając do tematu, wymienialiśmy wiadomości codziennie. Setki wiadomości. Mnóstwo pytań i mnóstwo wspólnych rzeczy. Przegadaliśmy na messengerze kosmiczną ilość godzin. W końcu zakumplowaliśmy się, staliśmy się sobie przyjaciółmi i powoli otwieraliśmy na siebie. Zwłaszcza On, bardzo ostrożnie i bardzo powoli, ale mi to nie przeszkadzało, czekałam. Kłóciliśmy się nie raz i nie dwa. Straciliśmy kilka razy kontakt na parę miesięcy. Tak było w październiku 2017 roku, czyli mniej więcej w okresie, kiedy ja zaczęłam spotykać się z Panem od Granic, a On ze swoją ówczesną dziewczyną. Nie mieliśmy kontaktu przez pół roku i nie było to spowodowane wyłącznie tym, że każde z nas znalazło partnera. Były co prawda jakieś pojedyncze życzenia na urodziny czy święta, ale poza tym nic. A potem w marcu on zdawał na prawo jazdy i napisał, żebym życzyła mu "powodzenia", bo kiedy ja życzę, to zawsze się sprawdza. I zaczęliśmy znów pisać i gadać regularnie. Bardzo mi go brakowało w tej przerwie. W końcu był przyjacielem. Ale po tych dwóch latach i przerwie czym więcej gadaliśmy, tym bardziej widać było, że coś się zmienia. Jak się później okazało, oboje to zauważyliśmy, ale każde z nas myślało, że nic z tego, bo to TYLKO przyjaźń. Dwa lata od poznania się zobaczyliśmy się w realu po raz pierwszy. Miał farbowane czerwone włosy i był chudy jak patyk. I miał urocze drobne piegi - tak go wtedy zapamiętałam. Byłam na Podkarpaciu przez 5 dni i widziałam się z nim codziennie po kilka godzin przez 4 dni. Gadaliśmy zupełnie tak, jak pisaliśmy - totalnie swobodnie, mimo wszelkich obaw, że będzie niezręcznie. Wyczuwało się tę atmosferę już nie tylko przyjaźni, ale ja wciąż myślałam, że nadinterpretuję. A później 3 września dostałam wiadomość, w której okazało się, że wcale nie nadinterpretowałam i że chłopak, z którym przyjaźnię się od tylu lat, się we mnie zakochał. Ale mi zajęło trochę więcej czasu niż jemu uświadomienie sobie, że ja też zakochałam się w nim. Dziękuję mu, że wtedy na mnie zaczekał. I że zawsze na mnie czeka. 

Z nikim nigdy nie czułam się tak dobrze jak z nim. Dba o mnie i traktuje jak królewnę (bez przesady oczywiście). Patrzy na mnie tak, jak żaden z dwóch poprzednich chłopaków nie patrzył i wiem, że na pewno mnie kocha. A ja kocham Jego. Wspiera mnie we wszystkim, co robię. Mogę zwrócić się do niego z każdym problemem, a on postara się mi pomóc. Jest dumny, że studiuję i dostaję dobre oceny. I szanuje też to, że muszę sporo czasu poświęcić nauce, często jego kosztem. Jest jedną z najbliższych mi osób i staje się jeszcze bliższą z każdym spotkaniem. To ten typ chłopaka, który robi Ci kanapkę o 23, bo jesteś głodna, wstaje w nocy po wodę, kiedy chce Ci się pić, idzie rano po jogurt, kiedy masz ochotę na granolę i przyjeżdża z drugiego końca Polski w waszą półrocznicę, żeby dać Ci kwiaty, buziaka i przytulić. Zawiodłam się na nim w tym związku tylko raz (o przyjaźni nie wspominam). Wierzę, że jest to relacja bardziej dojrzała od poprzednich. Wskazuje na to chociażby sam fakt, że jesteśmy razem sporo dłużej w porównaniu do nich i jak siebie traktujemy. 

Kończąc, życzę każdej dziewczynie takiego chłopaka. I tego, żeby czuła się przy nim naprawdę kochana, żeby czuła oparcie, zawsze mogła na niego liczyć. Ale też, żeby czuła się przy nim dobrze ze sobą. Pamiętajcie, że to my powinniśmy być najważniejsi dla nas samych i jeżeli ktoś podkopuje naszą pewność siebie, nie akceptuje nas takimi, jakimi jesteśmy, manipuluje nami i naszymi uczucia, to czas na ewakuację, moje drogie i moi drodze. Run away! 

Ah, to byłby koniec. Dzisiaj prywaty więcej niż zwykle. Mam nadzieję, że miło Wam się czytało. Miłego wieczoru! 

Ściskam, 
Ana 

13:18

przełomowy rok

przełomowy rok

Oj, naprawdę długo mnie tutaj nie było, ale nareszcie jestem. Witam wszystkich stęsknionych i życzę wszystkiego dobrego w kolejnym roku naszego życia! Niech ten rok przyniesie nam wiele doświadczeń i niezapomnianych, ale w pozytywnym znaczeniu, wspomnień.

Za chwilę do drzwi zapuka marzec, a ja wreszcie zbieram się do podsumowania tego, jaki był dla mnie rok 2018 . A działo się w nim wiele, oj działo. Nie wiem, czy jest sens podsumowywać cały rok tak dokładnie... Szybko więc tylko przypomnę sobie i jeszcze raz przeżyję rok 2018 z Wami.

Styczeń. Studniówka, do której udało mi się schudnąć może nie tyle, ile bym chciała, ale tyle, żebym wyglądała lepiej niż przed nią. Wspólne dekorowanie sali, ponieważ nasza miała miejsce w szkole. Wiele stresu, trochę wylanych łez, błyszcząca delikatnie sukienka i jedna z najlepszych imprez, na których byłam. Cudownie było zapomnieć na jedną noc, jak niepewnie czuję się ze sobą i jak niezręcznie poruszam się w tańcu.

Luty. Marzec. Przygotowania do matury. Nic szczególnego się nie działo. Odzyskałam kontakt z przyjacielem po wielomiesięcznej przerwie. Rozstałam się z chłopakiem. 

Kwiecień. Przygotowania do matury - ciąg dalszy. pielgrzymka do Częstochowy, w czasie której odwiedziliśmy także mój ukochany Kraków i Oświęcim. Pierwszy raz oddałam krew w akcji krwiodawstwa w szkole.  Zakończenie roku, czyli stanie się abiturientką. Nie powiem, było i nadal jest mi przykro. Ze wszystkich okresów nauki najbardziej tęsknić będę chyba właśnie za liceum.

Maj. M A T U R Y. Stresu ilości takie jak plastiku na Pacyfiku, jednym słowem OGROMNE. Pierwsza praca, wtedy tylko w weekendy.

Czerwiec. Rekrutacje na studia. Praca. Trochę odpoczynku.

Lipiec. Praca, praca, praca. Wyniki rekrutacji. Dostałam się na 3 z 4 uczelni, na które składałam dokumenty. Zostałam ciocią!!! 

No i sierpień. Miesiąc wrażeń. Już od początku myślałam tylko o jednym - wyjeździe w pojedynkę na drugi koniec Polski do ludzi, których nigdy nie widziałam. Stresowałam się nie tylko spotkaniem z nimi, ale w ogóle samotną podróżą. Wyjechałam wcześnie rano, miałam przesiadkę w Warszawie i kiedy dotarłam na miejsce, poziom kortyzolu (hormonu stresu) w mojej krwi był okropnie wysoki. Wyściskałam dwie osoby, na których spotkanie czekałam 4 lata w przypadku jednej i 2 w drugiej. To była podróż mojego życia, a te kilka dni minęło zbyt szybko. 

Wrzesień. Chrzciny maluszka. Wiadomość, która zdeterminowała ostatnie miesiące tego roku. Pakowanie. Duuuużo pakowania. Stres tym razem związany z przeprowadzką. Przeprowadzka. 

Październik. Immatrykulacja. Oficjalnie studentka I roku. Pierwsze zajęcia na uczelni. Wcieranie się w nowe towarzystwo, oswajanie z akademikiem, miastem. Pierwsze kryzysy pełne histerycznego "chcę wrócić do domu!!!". Pierwsza studencka impreza. 

Listopad. Powrót do domu, tak długo oczekiwany.  19. urodziny. Spotkanie z D. Pierwsze oceny na uczelni. 

Grudzień. Kolokwia. Nauki w bród. Powrót do domu. Spotkania z D. Sylwester, którego lepiej nie wspominać... 

Rok 2018 był dla mnie przełomowy. W ogromnym skrócie: studniówka, rozstanie, matura, praca, sierpniowy wyjazd, wrześniowa wiadomość, przeprowadzka, studia, zakochanie się, rozpoczęcie czegoś nowego, bardziej dojrzałego (mam wrażenie), urodziny, kolokwia, święta i długi wypoczynek w domu. 
Nie umiem stwierdzić, czy był dobry, czy zły. Był dla mnie łatwiejszy na pewno pod względem zdrowia psychicznego. Miałam zdecydowanie mniej załamań nerwowych i bardzo się z tego cieszę. 

Chcę wrócić do pisania i skoro teraz mam ferie po zdanej sesji, może się to uda. Ale potrzebowałam takiego luźnego wpisu, który pozwoli mi znów przyzwyczaić się do stylu, w jakim publikuję. 
Trzymajcie się ciepło! Ściskam! 

00:19

małomiasteczkowa

małomiasteczkowa


Jeśli regularnie śledzicie wpisy, to wiecie, że rozpoczęłam w tym roku studia i przeprowadziłam się do większego miasta. Miasta kilkakrotnie większego od mojej rodzinnej miejscowości. Nie jest to Warszawa, Kraków albo Wrocław, ale wciąż jedno z największych w Polsce. Moje pierwsze odczucia były takie, że nie poradzę sobie. Nie ogarnę tak dużego miejsca. Nie poradzę sobie z komunikacją miejską. Nie trafię do sklepów ani na uczelnię. Po prostu zostanę tutaj sama jak palec i nie będę w stanie niczego zlokalizować. To był po prostu ogromny kryzys. Kryzys Pierwszego Dnia - tak go nazwijmy. 

Przeprowadziłam się tutaj w sobotę. Tego samego dnia, kiedy zdążyłam już wypłakać chyba wszystkie łzy, wpaść w panikę i stracić chęci do wszystkiego, wyszłam na zewnątrz. Chciałam jednak rozejrzeć się też w okolicy, przewietrzyć głowę i przestać myśleć o domu. Supermarket oddalony ode mnie ok. 20 minut drogi okazał się być celem dopiero później, kiedy przypomniałam sobie, że nie mam w akademiku ani pieczywa, ani masła, mlekiem też bym nie pogardziła. Szłam do niego 40 minut... A wracałam ponad godzinę... Wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam działanie GoogleMaps. XD 

Kilka następnych dni i tygodni pokazało mi i pozwoliło poznać nową wersję mnie. Bardziej zaradną, zorientowaną i samodzielną. Spacery po nowym, większym mieście uświadomiły mi, że tak naprawdę na tutejszych ulicach nie ma znaczenia, skąd jestem, jak się ubieram czy nawet co studiuję. Ludzie mijają się nawzajem, zapatrzeni przed siebie albo w telefony. Mało kiedy udaje się złapać z nimi kontakt wzrokowy. Mam wrażenie, że wszyscy gdzieś p ę d z ą. Wchodzą na przejścia na czerwonym świetle. Ich krok jest tak szybki, że prawie biegną. Nie mają nawet jak chwycić ulotki, którą ktoś wysuwa do nich w dłoni. Dlatego najbardziej lubię wracać z uczelni przed południem, kiedy na ulicach nie ma jeszcze tak wiele osób, a te które są wydają się jakby pędzić mniej. 

Miesiąc w mieście większym od mojego rodzinnego pięć razy sprawił, że jeszcze bardziej uświadomiłam sobie swoją małomiasteczkowość. Żyję ideami. Uwielbiam długie poranki, kiedy bez pośpiechu mogę wypić czarną herbatę i zjeść spokojnie owsiankę, czytając przy tym rozpoczętą książkę. Kiedy mogę leżeć dłużej w łóżku i obserwować grę światła na ścianach (teraz to już naprawdę rzadkość, ale w październiku wielokrotnie się zdarzało). Tutaj jakby nie ma na to miejsca. 

Po powrocie do domu doceniłam ciszę i spokój mojego osiedla. To, że znam każdą uliczkę, że liście nie są sprzątane na bieżąco i dzięki temu jesień rzeczywiście można poczuć w powietrzu, oprócz tego zimnego wiatru, który wkrada się w zakamarki ubrań. I choć wielokrotnie zazdrościłam, czasami nadal to robię, ludziom tego, że urodzili się i wychowali się w tym mieście, że mają lepszy dostęp do wszystkiego - kultury, sztuki, rekreacji - to za nic nie oddałabym swojej małomiasteczkowości na rzecz życia tutaj. Doceniłam ją dopiero, kiedy przyjechałam do większego miasta, kiedy zaczęło brakować mi moich bloków, wszystkiego w pobliżu i tego, że tak naprawdę, jeśli bardzo chcesz,  jesteś w stanie poruszać się po mojej miejscowości bez samochodu, na pewno zajmie Ci to więcej czasu, ale jest możliwe. 

Ale mimo tego pośpiechu i tęsknoty za rodzinną miejscowością podoba mi się tutaj. Cieszę się, że akurat do tego miasta trafiłam. W jeszcze większym czułabym się zwyczajnie źle. Próbuję oswoić się i zaaklimatyzować, i chyba jestem na dobrej drodze do tego. Mój pokój w akademiku staje się coraz bardziej przytulny i coraz bardziej się do niego przyzwyczajam, ale też przywiązuję. Nadal bardzo tęsknię za domem. Brakuje mi ciepłej atmosfery rodzinnej miejscowości i domu. Brakuje mi mojego pokoju, w którym mieszkałam 18 lat. Brakuje mi domowego jedzenia!!! Nocnych rozmów z bratem. Wspólnych niedzielnych obiadów. Ciężko jest nagle po tylu latach mieszkania z rodziną odłączyć się i zacząć życie na własną rękę, ale nie mam innego wyjścia. Tak już jest w tej dorosłości. I czas najwyższy się do tego przyzwyczaić. 

__________________________________________________

Bardzo brakowało mi pisania. Ogromnie. Zawsze po takiej długiej przerwie, kiedy wracam, czuję jakbym z powrotem odzyskała utraconą część siebie. Muszę zaglądać tutaj częściej. Koniecznie. Nie jestem zadowolona do końca z tego wpisu, czuję, że nie jest on najlepszy, ale chyba nie ma tragedii po prawie 2-miesięcznej przerwie. Miłego weekendu i  do następnego wpisu,
ściskam!
Ana

PS
Dla ścisłości #1: to są moje doświadczenia.
Dla ścisłości #2: moje rodzinne miasto ma ok. 65 tys. mieszkańców, moje miasto studenckie - ponad 340 tys.


Copyright © 2016 Archiwum , Blogger